Marek Bieńczyk i Tadeusz Pióro wspominają jubileuszową ucztę sprzed lat – to jest z roku 2010
Tak, oni też kiedyś będą mieli 65 lat. Spojrzą na siebie, uśmiechną się z zadumą. Może nawet zaproszą ostatnich przyjaciół na kolację do swego pied-à-‑terre w Belwederze albo w Ritzu przy placu Szembeka każą sobie zaserwować ulubione dania. W kieliszkach dostrzegą odbicia własnych twarzy wmieszane w purpurę burgunda. Już tyle czasu minęło, lecz żniwa przecież przed nimi.
Od dawna chcieli być wolni. Sądzili, że umieliby nimi być. Potrafiliby iść nonszalancko przed siebie w Krakowie, w Warszawie, rzucać okiem na witryny tak, by w ich wzroku mieszały się czułość i wzgarda. Nie mówiliby już jako pierwsi „dzień dobry”, a na pozdrowienia odpowiadaliby z opóźnieniem, nieznacznie pochylając głowę. Nie biegaliby więcej na proszone kolacje do nowo otwieranych restauracji, gdzie nawet desery miały metalowy smak designerskich mebli, a buty menedżerów przypominały czółna Ojibwejów. Nie mieliby zajęć, obowiązków, tekstów do oddania, nie identyfikowaliby się z nikim i z niczym. Niczego by już nie czytali od deski do deski.
Wpadaliby do skrytych w małych uliczkach knajp, zajmowaliby stolik przy toalecie, bawiliby się hardością na obliczach młodych kobiet jawnie przechodzących obok. Znaliby najlepsze adresy, gdzie podawałoby się zakazane przez Brukselę w roku 2015 grasicę i płucka albo zakazane w 2017 roku sery z surowego mleka. Przyjaźniliby się z właścicielem i bez skrępowania paliliby skręty, które zwisałyby im z dolnej wargi i wiotczały w upale jak piersi starych Murzynek.
Spacerowaliby krakowskimi Plantami, żwirowanymi alejkami warszawskich Łazienek. Przyglądaliby się wiewiórkom zakopującym orzeszki pod liśćmi, wiedzieliby już, że niepotrzebnie. Wieczorem czekałaby ich kolacja, dorodne kanie, których zbierania zakazała Bruksela w 2018 roku, wypełniałyby miśnieńskie talerze swoimi tarczami w kolorze écru. Lubiliby wymawiać to słowo, sztuczne zęby wyostrzałyby akcent.
Rozmawialiby o chwili obecnej. Czuliby, że wreszcie ich pragnienia pokrywały się z możliwościami. Nazywaliby ową równowagę szczęściem i potrafiliby dzięki mądrości, kulturze, psychicznej dezynwolturze ustrzec to szczęście, odkrywać je w każdym kąciku tej nowej egzystencji. Owszem, niekiedy by wspominali. Lecz to tylko, co jeszcze miałoby mocny, prawdziwy smak, niestrawiony przez upływ czasu. O tym zatem, jak za całkiem niezły grosz pisali niegdyś dla „Przekroju” o winie i strawie, o tym, jak w dzieciństwie wystawali długimi godzinami przed kioskiem, by dostać „Przekrój” dla rodziny, i niekiedy musieli, niestety, wracać do domu na tarczy, czyli z „Polityką”. O tym, jak przez całe młode życie wierzyli, że Kamyczek jest mężczyzną. O kulinarnych felietonach Tyrmanda, o których nabożnie opowiadali im jeszcze rodzice. O „Jednym daniu” Jana Kalkowskiego, lekturze wówczas równie dla nich ważnej jak Jules Verne- i Edward Niziurski, a później Georges Perec. O jego, Jana Kalkowskiego, słynnym hymnie do mortadeli. Wreszcie o zdjęciach Jamesa Deana i młodego Brando zamieszczanych na ostatnich stronach, tak, wzdychaliby elegijnie, byli kiedyś do nich podobni jak dwie krople wody, lecz później drogi się rozeszły, strumienie się rozdzieliły. Wiedzieliby, że są tu po to, by o tym wszystkim świadczyć.
Jednak myślami wracaliby przede wszystkim do ostatniego przyjęcia, jakie wydali w kwietniu 2010 roku, na 65. jubileusz ich – dlaczego wciąż mówili „ich”? – pisma. Rozesłali zaproszenia do redakcji, przyszli wszyscy, płace w tamtych czasach ostro poszły w dół. W pierwszym odruchu – święto to święto – kupili ostrygi, tradycyjną uwerturę każdej ważnej dla nich uczty. Jednak zrezygnowali z ich podania, zbyt dużo było w piśmie felietonistów, zbyt mało, obawiali się, smakoszy. Stały się tylko ozdobą ich śniadania, kiedy w dniu przyjęcia zrobili sobie energetyczne hangtown fry, czyli jajecznicę z boczkiem i ostrygami, danie wymyślone podczas gorączki złota w Kalifornii. Uginający się pod ciężarem kruszcu poszukiwacz wchodził do gospody i żądał najdroższego dania. Lecz dania były tylko dwa, i to w tej samej cenie: jajecznica z boczkiem oraz ostrygi. Z ich połączenia powstał ów synonim luksusu, a raczej – „luksusu” właściwego czasom gorączkowym. Tak, jedząc śniadanie, starali się nigdy nie zapominać o słowie „luksus”.
Od dawna chcieli być wolni. Sądzili, że umieliby nimi być. Potrafiliby iść nonszalancko przed siebie w Krakowie, w Warszawie, rzucać okiem na witryny tak, by w ich wzroku mieszały się czułość i wzgarda. Nie mówiliby już jako pierwsi „dzień dobry”, a na pozdrowienia odpowiadaliby z opóźnieniem, nieznacznie pochylając głowę. Nie biegaliby więcej na proszone kolacje do nowo otwieranych restauracji, gdzie nawet desery miały metalowy smak designerskich mebli, a buty menedżerów przypominały czółna Ojibwejów. Nie mieliby zajęć, obowiązków, tekstów do oddania, nie identyfikowaliby się z nikim i z niczym. Niczego by już nie czytali od deski do deski.
Wpadaliby do skrytych w małych uliczkach knajp, zajmowaliby stolik przy toalecie, bawiliby się hardością na obliczach młodych kobiet jawnie przechodzących obok. Znaliby najlepsze adresy, gdzie podawałoby się zakazane przez Brukselę w roku 2015 grasicę i płucka albo zakazane w 2017 roku sery z surowego mleka. Przyjaźniliby się z właścicielem i bez skrępowania paliliby skręty, które zwisałyby im z dolnej wargi i wiotczały w upale jak piersi starych Murzynek.
Spacerowaliby krakowskimi Plantami, żwirowanymi alejkami warszawskich Łazienek. Przyglądaliby się wiewiórkom zakopującym orzeszki pod liśćmi, wiedzieliby już, że niepotrzebnie. Wieczorem czekałaby ich kolacja, dorodne kanie, których zbierania zakazała Bruksela w 2018 roku, wypełniałyby miśnieńskie talerze swoimi tarczami w kolorze écru. Lubiliby wymawiać to słowo, sztuczne zęby wyostrzałyby akcent.
Rozmawialiby o chwili obecnej. Czuliby, że wreszcie ich pragnienia pokrywały się z możliwościami. Nazywaliby ową równowagę szczęściem i potrafiliby dzięki mądrości, kulturze, psychicznej dezynwolturze ustrzec to szczęście, odkrywać je w każdym kąciku tej nowej egzystencji. Owszem, niekiedy by wspominali. Lecz to tylko, co jeszcze miałoby mocny, prawdziwy smak, niestrawiony przez upływ czasu. O tym zatem, jak za całkiem niezły grosz pisali niegdyś dla „Przekroju” o winie i strawie, o tym, jak w dzieciństwie wystawali długimi godzinami przed kioskiem, by dostać „Przekrój” dla rodziny, i niekiedy musieli, niestety, wracać do domu na tarczy, czyli z „Polityką”. O tym, jak przez całe młode życie wierzyli, że Kamyczek jest mężczyzną. O kulinarnych felietonach Tyrmanda, o których nabożnie opowiadali im jeszcze rodzice. O „Jednym daniu” Jana Kalkowskiego, lekturze wówczas równie dla nich ważnej jak Jules Verne- i Edward Niziurski, a później Georges Perec. O jego, Jana Kalkowskiego, słynnym hymnie do mortadeli. Wreszcie o zdjęciach Jamesa Deana i młodego Brando zamieszczanych na ostatnich stronach, tak, wzdychaliby elegijnie, byli kiedyś do nich podobni jak dwie krople wody, lecz później drogi się rozeszły, strumienie się rozdzieliły. Wiedzieliby, że są tu po to, by o tym wszystkim świadczyć.
Jednak myślami wracaliby przede wszystkim do ostatniego przyjęcia, jakie wydali w kwietniu 2010 roku, na 65. jubileusz ich – dlaczego wciąż mówili „ich”? – pisma. Rozesłali zaproszenia do redakcji, przyszli wszyscy, płace w tamtych czasach ostro poszły w dół. W pierwszym odruchu – święto to święto – kupili ostrygi, tradycyjną uwerturę każdej ważnej dla nich uczty. Jednak zrezygnowali z ich podania, zbyt dużo było w piśmie felietonistów, zbyt mało, obawiali się, smakoszy. Stały się tylko ozdobą ich śniadania, kiedy w dniu przyjęcia zrobili sobie energetyczne hangtown fry, czyli jajecznicę z boczkiem i ostrygami, danie wymyślone podczas gorączki złota w Kalifornii. Uginający się pod ciężarem kruszcu poszukiwacz wchodził do gospody i żądał najdroższego dania. Lecz dania były tylko dwa, i to w tej samej cenie: jajecznica z boczkiem oraz ostrygi. Z ich połączenia powstał ów synonim luksusu, a raczej – „luksusu” właściwego czasom gorączkowym. Tak, jedząc śniadanie, starali się nigdy nie zapominać o słowie „luksus”.
Marek Bieńczyk, Tadeusz Pióro